sobota, 24 listopada 2012

ROZDZIAŁ VIII


1798

Roderick poprawił przekrzywioną siwą perukę. Nie było to najlepsze ubranie w gorące lipcowe popołudnie, ale czego nie robiło się dla mody.
Chłopak przejrzał się w lustrze. Nie miał żadnych zastrzeżeń. Młody, przystojny Roderick Lyster, świeżo upieczony absolwent medycyny na Oxfordzie. Prawdziwy człowiek początku stulecia – zdolny i ambitny. Co prawda rodzina oczekiwałaby po nim, żeby kontynuował medyczną tradycję, ale on chciał zrobić coś dla królestwa. Praca w wojsku była jego powołaniem. Miał już plan na całe życie – miało być tak idealne, jak on sam. Piękna, bogata żona, dużo dzieci – zdolni chłopcy i piękne dziewczynki, dom na wsi i ciepła posadka lekarza. I nie przyjmował do wiadomości faktu, że plan ten może się nie powieść.
Odszedł od lustra, kierując się wewnątrz domu. Dom ten, w prolondyńskiej wsi, należał do jego rodziny od pokoleń. Na pewno nie przeprowadzi się stąd, tak długo, jak będzie żył.
Wspiął się po schodach na piętro i skręcił do sypialni ojca. Staruszek leżał w łóżku, przykryty kołdrą i kocem. Cały czas czuwała nad nim służąca.
Roderick rzucił jej nieufne spojrzenie. Przysunął krzesło do łóżka ojca i usiadł.
– Jak się czujesz, ojcze? – zapytał płytkim głosem.
– Dobrze, jak na umierającego człowieka – odparł Shaun Lyster, krzywiąc się. Roderick nie odpowiedział, odwracając wzrok.
– Mam nadzieję, synu, że będziesz kontynuował rodzinne tradycje.
– Oczywiście, ojcze – odparł beznamiętnie Roderick.
– I dokończysz mój eksperyment.
– Oczywiście, ojcze – tym razem odpowiedź była znacznie bardziej entuzjastyczna. Mimo to, dopiero, gdy upewnił się, że ojciec patrzy przez okno, odważył się na niego zerknąć.
Jego twarz była już właściwie zielonkawa, nie miał nawet rumieńców od choroby. Jego oczy były już praktycznie suche, a skóra wyglądała na plastik. Dokładnie tak wyglądali martwi ludzie. Shaun Lyster różnił się od nich tylko tym że, jakimś cudem, jeszcze mówił.
Roderick nienawidził się za to, ale w pewnym sensie nie mógł doczekać się, aż ojciec umrze. Był problematyczny. No i,przede wszystkim, chłopak chciał zabrać się już za projekt ojca. Po co innego skończył medycynę? Co prawda, nie miał pojęcia, jak ów projekt działa. Ot - gady. Powstałe metodą prób i błędów kreatury. Całe to dziwne badanie polegało tylko na przekonaniu że, jakimś sposobem, dzieci większości gatunków podobne są do rodziców. Kontynuowanie więc tego eksperymentu było trochę samobójcze, ale czy Roderickowi Lysterowi miało się nie udać?
– Chce mi się pić - powiedział cicho Shaun.
– Zrobię panu herbaty – odparła stojąca w kącie służąca i ruszyła ku drzwiom.
– Nie, ja zrobię – przerwał szybko Roderick i wyszedł z pokoju, wyprzedzając w drzwiach kobietę.

1806

Generał Stevenson usłyszał pukanie od drzwi. Zerknął znad przeglądanych dokumentów i rzucił swoim głębokim głosem:
– Wejść.
Strażnik uchylił drzwi:
– Pułkownik Harrel do pana.
– Wpuść go.
Po chwili do gabinetu wszedł niepewnym krokiem wysoki, postawny młody mężczyzna w czerwonym mundurze. Miał czarną perukę i delikatną twarz bez zarostu. Od progu zasalutował.
– Wzywał mnie pan, panie generale – powiedział głośno.
– Tak jest, pułkowniku Harrel – Stevenson wstał. Dopiero teraz widać było, jaki był niski i krępy, przez co często stawał się pośmiewiskiem podwładnych. Zerknął za okno.
Zapadła cisza. Bunbury bawił się rękawem swojego munduru.
– Pułkowniku Harrel? – odezwał się wreszcie generał, odwracając wzrok z powrotem na podwładnego.
– Tak jest, sir! – mężczyzna niemal wrzasnął z entuzjazmem. Miał dopiero trzydzieści lat, a już dorobił się stopnia pułkownika. Nazywano go chlubą wojska, za co nie był zbyt lubiany wśród niższych i równych sobie. Jemu to nie przeszkadzało. Wszystko dla kraju. Chociaż nawet w nim nie mieszkał, a naprawdę nazywał się Henri Dumont. Nie bez powodu był przez Francuzów uważany za zdrajcę narodu.
– Powierzam panu dowództwo nad smoczą kawalerią – oznajmił spokojnie generał Stevenson.
– Czym, sir?
– To nasza nowa broń. Właściwie, wygląda jak potwory z legend. Tyle, że jest prawdziwy. Jakiś przeklęty eksperyment pana Lystera – z tych Lysterów. Diabelny wynalazek, ale jeśli pomoże nam wygrać wojnę, to kim jestem, żeby go oceniać?
– Tak jest, sir.
– Będziecie wkrótce potrzebni. Francuzi założyli blokadę. Myślą, że nas złamią. Wszyscy wiemy, że Napoleonowi chodzi o Brytanię. Ze smokami jesteśmy wystarczająco silni, żeby poprowadzić atak na ich terenie.
– Mogę coś powiedzieć, sir?
– Tak jest, pułkowniku Harrel.
– Czy użycie w bitwie... czegoś... stworzonego wbrew woli boga... chodzi mi o to, że pan Lyster za bardzo bawi się w boga. Czy to nie zwróci sił wyższych przeciwko nam?
– Bóg jest zawsze po naszej stronie, Harrel – uśmiechnął się z wyższości generał.

***

Brytyjska flotylla dumnie i bez ukrywania się dotarła do małej, bretońskiej zatoki Brytyjczycy byli jak najmniej delikatni we wszystkim – przekazywaniu rozkazów i przygotowywaniu do bitwy – tak, że nawet co bardziej zainteresowani cywile mogliby prawdopodobnie dowiedzieć się wszystkiego o nadchodzącej bitwie. Co było dość zaskakujące, uzyskali - nieznaczną, ale jednak - pomoc od armii rosyjskiej, najwyraźniej pragnącej wciąż handlować z Brytanią mimo jej blokady.
Zaatakowali jedynie odrobinę wcześniej, niż było planowane. Zdążyli wyprowadzić żołnierzy na plażę i wytoczyć armaty. Weszli zaledwie kilkanaście minut marszem na południe, gdzie plaża wciąż jeszcze się na dobre nie skończyła. Bez zaskoczenia, Francuskie wojska czekały, nie do końca w gotowości, ale – wciąż. Okazało się, że jest wśród nich sam Napoleon, przyjechał z Prus, gotowy przyglądać się historycznemu zwycięstwu własnej armii nad Brytyjczykami. Mimo wszystko, Francuzi zaskoczyli Brytyjczyków, którzy musieli wesprzeć się armatami okrętów. Nie dało to wiele, ale przynajmniej zrobiło trochę hałasu, dając obu stronom sygnał do startu. Brytyjczycy rozpoczęli ostrzał armatni, lecz zmuszeni byli go przerwać przez bliskość Francuskich wojsk. Co chwili jakiś granatowy człowieczek padał na ziemię, zdawałoby się - bezgłośnie, przy akompaniamencie muzyki dział, a ich krew wsiąkała w piasek.
Francuzi byli za blisko, żeby opłacało się kontynuować ostrzał armatni, ryzykując własnych żołnierzy. Piechota otworzyła ogień artyleryjski, choć w zamieszaniu nie było słychać wystarczająco dobrze rozkazów oficerów. Kolejni Francuzi padali, jeden po drugim, co cieszyło generała Stevensona bardziej, niż powinno. Tworzyli piękne dziury w materiale nacierającej armii.
Brytyjczycy myśleli już, że to najłatwiejsza bitwa, w jakiej kiedykolwiek mieli brać udział, kiedy Francuzi zaatakowali z jeszcze większą siłą. Z pobliskich lasów zaczęły wybiegać niezliczone ilości piechoty i kawalerii, dołączając do bitwy. Wkrótce otoczyli Brytyjczyków, którzy, z brakiem przewagi liczebnej, mogli ruszać tylko w jedną stronę – ku plaży.
Generał przeklął pod nosem, kiedy jego koń wierzgnął się niekontrolowanie.
– Generale, kończy się amunicja! - krzyknął posłaniec.
Mężczyzna zamyślił się, nie zwracając uwagi na krzyki. Nic przecież nie poradzi na to, że nie ma amunicji, czy nie tak?
Towarzyszący generałowi major miał nietęgą minę, spoglądając raz na pole bitwy, raz na generała.
Żołnierze rozproszyli się, nie przestrzegając już żadnej formacji, i z bagnetami i szablami rzucili się rozpaczliwie na francuzów. Teraz generał zaczął przeklinać swój brak reakcji. Mogli przecież znów zaatakować armatami, teraz strata własnych żołnierzy nie była ważna. Major zauważył błysk w generalskim oku.
– Wyślijcie smoki – polecił generał, nie zwracając się specjalnie do nikogo. Patrzył gdzieś w dal, ponad pole bitwy.
– Słucham, sir? – major zbyt zajęty był przyglądaniem się toczącej się krwawej jatce. Wpatrywał się zszokowany w scenę rozbijania głowy jakiegoś żołnierzątka przez konia francuskiej kawalerii. Pole bitwy zostawało niepokojąco zdominowane przez kolor granatowy, kiedy czerwone kurtki ścisnęły się, uciekając przed atakami.
– Kawalerię smoczą pułkownika Harrela! – wrzasnął generał. Zwrócił się do posłańca: – Lećże, do cholery!
W niedługim czasie, gdy Brytyjczycy zostali niemalże zmuszeni do wejścia do morza, z tyłu statków otworzyły się klapy. Były one specjalnie wcześniej przystosowane specjalnie do tej bitwy. Żołnierze obu stron byli zbyt zajęci walką i umieraniem, żeby cokolwiek zauważyć. Dopiero, kiedy cień padł an pole bitwy, żołnierze się zatrzymali. Ze statków wylatywały niemrawo potwory wielkości koni, leniwie pomachując zbyt małymi jak na nie skrzydłami. Szybko opadały na ziemię. Wyglądałoby to komicznie, gdyby stwory nie miały połyskujących w słońcu pazurów i ostrych zębów.
Żołnierzy ogarnęło przerażenie do tego stopnia, że tylko nieliczni zdecydowali się uciec. Brytyjczycy dostali rozkazy wycofania się na okręty, ale też nie zareagowali. I z nich większość nie wiedziała o planach wojska.
Poruszenie zaczęło się dopiero, kiedy jeden z tuzina smoków wylądował prosto na grupce żołnierzy, przygniatając ich swoim ciężarem. Wtedy rozpętało się piekło. Mężczyźni wrzeszczeli jak małe dzieci, nawet francuscy dowódcy nie mogli zapanować - czy też nie starali się zapanować - nad tym chaosem. Nie wiadomo, ile dokładnie minęło czasu.
– Sir! – posłaniec przedarł się między kilkoma czerwonymi kurtkami, wycofującymi się ku statkom. Rzucił się prosto przed siebie, co i raz oglądając się na smoki. Sam był przerażony. Dopadł wreszcie dowódcę, omal nie wpadając na jego konia.
– Sir, Napoleon nie żyje! – wrzasnął, przekrzykując huk ostatnich francuskich armat i wrzaski żołnierzy.
Dowódca uśmiechnął się.
– Francuzi się poddają – kontynuował posłaniec.
Mało kto mógł się poddać. Ziemia była czerwona od krwi. Od Francuskiej krwi, jak lubił w myślach podkreślać generał. A raczej - od przeklętej krwi napoleońskiej. Generał był pewien, że ten dzień wszyscy zapamiętają na długo.

1830

– Mamo! – dziecko o długich blond lokach przebiegł przez korytarz i uczepiło się ręki matki. Za dzieckiem szła szybkim krokiem niańka. Rzuciła matce dziecka niepewne spojrzenie, ale ta tylko uśmiechnęła się sztucznie.
– Elizabeth, wychodzimy – powiedziała spokojnie młoda Virginia Lyster, ubrana w wyjściową suknię. Odtrąciła rękę dziecka. – Możesz porozmawiać z niańką, poza tym, masz niedługo lekcje...
– Mamo, w domu jest obcy człowiek.
Roderick przerwał poprawianie ozdobnego fularu, odwrócił się i pogłaskał dziecko po głowie.
– O co chodzi, mała? – zapytał z troską w głosie.
– Jest niski i brzydki – wyjaśniło poważnie. – Ma takie ciemne włosy i wygląda jak szczur i jest głupi.
– No tak – ojciec uśmiechnął się. – To nowy służący, trzeci lokaj. Bądź dla niego miła, dobrze? A przynajmniej nie bądź niemiła.
– Hm... – Elizabeth zerknęła w bok.
– Jak będziesz grzeczna, coś ci kupię...
Oczy dziecka rozjaśniły się nagle:
– Dobrze, papa!
Ojciec uśmiechnął się jeszcze mocniej. Pożegnał się z dzieckiem, wziął żonę pod ramię i wyszli na zewnątrz.
– Panno Lyster, czas na naukę – powiedziała spokojnie niańka. Skonsternowane dziecko odwróciło się i poszło za kobietą.

***

Elizabeth od małego trenowała się w sztuce uciekania przed najróżniejszymi guwernantkami i niańkami, wymknięcie się więc na korytarz nie stanowiło wielkiego problemu. Schowała się za schodami, z nadzieją, że dopnie swego zanim znajdzie ją ta przeklęta kobiecina. Szczęście najwyraźniej je sprzyjało, bo już po chwili zza schodów wyłoniła się niepozorna postać krocząca wzdłuż korytarza, najwyraźniej bardzo starająca się wyglądać poważnie.
Dziewczynka, gdy tylko ją zobaczyła, rzuciła się jej na plecy, omal nie przygważdżając postaci do ziemi.
– Co, na...! – pisnął chłopak dziecinnym głosikiem.
Elizabeth przyglądała się chłopakowi uważnie. Miał na sobie nowe ubranie, czarny surdut, jak przystało na trzeciego lokaja.
– Rodzice powiedzieli, że jesteś nowym służącym, tak? – powiedziała wreszcie.
Służący wykonał dziwny gest rękami:
– No, raczej – bąknął.
– Ile masz lat?
– Czternaście.
– I jesteś niższy ode mnie.
Chłopiec wzruszył ramionami.
– Ale to nie dla tego, że jesteś niski, jesteś normalnego wzrostu, prawda? To ja jestem lepsza. Znaczy wyższa – dziecko skrzyżowało ręce na piersi.
– Mogę powiedzieć swoją opinię? – wymamrotał służący.
– Prosz...
– Nie powinnaś być z niańką?
– Kiedy chcę z kimś rozmawiać, to z nim rozmawiam.
– Ona cię szuka, prawda?
– Nie twoja sprawa – prychnęła Elizabeth.
– A jednak.
– Moglibyśmy... znaczy, pójdźmy do twojego pokoju – rozkazało dziecko, starając się brzmieć poważnie. – Bo masz jakiś, prawda? Żeby nie znalazła mnie ta głupia... – Elizabeth zastanawiała się nad wystarczająco ostrą inwektywą.
– No, dobra, chyba mogę – bąknął chłopiec.
Elizabeth podążyła za służącym, wyprzedzając go odrobinę, z wyrazem dumy na twarzy, ale co chwila zerkała na chłopaka żeby sprawdzić, czy idą w dobrym kierunku. Doszli wreszcie do drzwi, których Elizabeth nie kojarzyła, a przynajmniej na które wcześniej nie zwracał uwagi, i weszli na korytarz dla służby. Dziewczynka oglądała to niezbyt piękne pomieszczenie z otwartymi ustami.
Desmond dostał własny pokój – a właściwie ciasną pokojopodobną klitkę – bynajmniej nie z powodu jakiś przywilejów. Po prostu w innych pokojach nie starczyło miejsca, ojciec postanowił więc umieścić młodego służącego w malutkiej komórce na końcu korytarza, która wcześniej służyła za składzik.
Kiedy tylko dotarli do pokoiku chłopaka, Elizabeth zapytała głośno:
– Czy jeżeli rozkażę ci coś zrobić, to musisz to zrobić, bez względu na wszystko?
– Cóż, jeśli państwo Lyster... – chłopiec na wszelki wypadek dwa razy sprawdził, czy drzwi nie są uchylone.
– Rodziców nie ma. Co teraz?
– Cóż... Myślę, że masz rację, być może – bąknął służący.
– Świetnie. Ale musisz się spieszyć, dopóki nie znajdzie mnie niańka. Masz może brzytwę?
– Po co?
– Żeby ściąć mi włosy.
– Co?
– Słyszałeś, zetnij mi włosy.
– Czemu?
– Bo tak chcę.
– Ja nie umiem – bronił się służący, ale wiedział, że już przegrał. Elizabeth nie słuchała jego narzekań, tylko wpatrywała się z niego z uporem w oczach.
– Powiem rodzicom, że to ja – oznajmiła wreszcie.
Chłopak westchnął i z szuflady rozpadającej się szafki wyjął podrdzewiałą brzytwę. Podszedł do dziewczynki od tyłu, przyglądając się jej jasnym lokom związanym kokardami w dwa kucyki. „Szkoda je ścinać”, pomyślał. „Zmarnują się teraz.”
Drżącymi rękami przyłożył ostrze do nasady kucyka i obciął go z pewnym trudem, przy okazji wyszarpując dużo włosów. Elizabeth nic nie powiedziała. To samo zrobił z drugim kucykiem. Wtedy dziewczyna odwróciła się gwałtownie i wyszarpała służącemu z dłoni pęki jej odciętych włosów:
– Wezmę, żeby nie było na ciebie, rozumiesz? – wyjaśniła szybko. – Masz no jakiś surdut?
– No, jakiś mam, z domu... stary i obdrapany.
– Świetnie, pożyczysz mi? – zapytała wyjątkowo grzecznym tonem Elizabeth.
Chłopak z szerokiej dolnej szuflady tej samej szafki wyjął złożony surdut. Dziewczyna szybko wpakowała do jego kieszeni pęk włosów, po czym założyła samo ubranie.
– I jak wyglądam? – zapytało, rozglądając się po pokoju. – Nie masz tu lustra?
Dziecko miało teraz zamiast kucyków z kokardami postrzępiony tył krótkich włosów. Loki były teraz na całej głowie, nie układając się w żadną fryzurę. Uśmiechnęło się, wyciągając odrobinę za krótkie rękawy koszuli i ciemnego surduta.
Desmond wzruszył ramionami. Zerknął nerwowo na drzwi za sobą.
– Ciekawe, czy ktoś mógłby wziąć mnie za chłopca. Jakie znasz męskie imię?
– Bailey – wymamrotał służący.
– O. Ciekawe. Bailey Lyster. Dobrze brzmi, prawda? Lepiej niż Elizabeth. To takie... pospolite.
– Zaraz wracają państwo Lyster – wymamrotał Desmond, wskazując ręką na drzwi.
– Jak właściwie masz na imię? – zapytało dziecko, zatrzymując służącego wpół kroku.
– Desmond.
– Głupio.
Chłopiec uśmiechnął się pod nosem i wybiegł na korytarz.

1834

Na pewno było już długo po północy. Dużo więcej Bailey nie wiedział, zgubił gdzieś swój srebrny, damski zegarek. Chłopak starał się iść jak najbliżej drzew, żeby żaden z domowników przypadkiem go nie zauważył, ale przeszkadzał mu przejmujący strach przed ciemnym lasem. W dodatku liście szumiały niepokojąco na wietrze.
Lyster poczuł na policzku ciepło. Szybko wyjął z kieszeni chustkę i wytarł spływającą po nim krew.
Sprawy trochę się skomplikowały. Spotykał się paroma... znajomymi. Którzy, całkiem przypadkiem, okazali się być bardzo zaangażowani w sprawy wolności Irlandii. Nagle, zupełnie bez powodu, do mieszkania wpadła policja. Musieli dość szybko się ulotnić, nawet jeśli to była pomyłka. Na szczęście go nie zauważyli. Prawdopodobnie. Nawet jeśli, i tak nie mieliby pojęcia, kim jest. Nie istniał nikt taki jak syn Lysterów. Przynajmniej nie tych konkretnych Lysterów.
Przystanął na chwilę, kiedy znalazł się na wysokości wejścia dla służby. Nigdy z niego nie korzystał, na dobrą sprawę. Zawsze udawało się wrócić przed zmrokiem, tak, że rodzice nie byli aż tak zdenerwowani. Mała kłótnia o wyjście do miasta samemu to w końcu nic takiego, nawet z groźbami powtórnego zatrudnienia niańki, a zawsze udawało mu się później wymknąć ponownie. Teraz sprawa była nieco odmienna. Właściwie, niedługo wstawało słońce, Bailey porwał ulubiony surdut ojca, który wziął bez jego pozwolenia i wyglądał, jakby na piechotę przeszedł z Londynu do domu, przy okazji przedzierając się przez krzaki – co zresztą naprawdę miało miejsce. Nie było pociągu, jedynie kawałek drogi Bailey przejechał dorożką za pieniądze znalezione w kieszeni.
Wreszcie zdecydował się. Sprintem przebiegł przez podwórze, byle jak najszybciej oddalić się od drzew, i rzucił się ku drzwiom. Na jego szczęście były otwarte, służący musieli jeszcze pracować. Lub już pracować, zależało od godziny. Otworzył drzwi. Światło na korytarzu się paliło. Bailey ucieszył się, że nikogo na nim nie ma, powoli zamknął drzwi i na palcach rzucił się ku wyjściu na właściwy korytarz domu. Miał już otworzyć drzwi po drugiej stronie, ale te go uprzedziły. Pokojówka Martha zatrzymała się tuż przed chłopakiem i wytrzeszczyła na niego swoje i tak już wyłupiaste oczy.
– Panno Lyster! – wyrwało się z jej ust. – Co się panience...
– Cicho! – syknął Bailey. – Nie ma mnie tu.
Chłopak wyminął w drzwiach służącą i zatrzasnął je za sobą. Rozejrzał się, choć na ciemnym korytarzu mało co było widać. Ostrożnie, choć szybko ruszył w stronę w którą, jak pamiętał, znajdowały się schody na piętro. Był już tuż przy nich – a przynajmniej tak mu się wydawało – kiedy usłyszał za sobą głośne chrząknięcie.
– Elizabeth.
Chłopak westchnął i odwrócił się, znudzony. Zobaczył stojącego przed nim Rodericka Lystera ze świecą w ręku.
– To mój surdut? – zapytał Roderick, zbyt zaskoczony, żeby pamiętać o swojej złości.
– Tak, ojcze – bąknął Bailey.
– Elizabeth, nie wiem, czy masz świadomość, która jest godzina.
– Nie do końca.
– Trzecia rano.
„Nawet nie tak późno,” pomyślał Bailey.
– Damie nie wypada.
– Bardzo mi z tego powodu wszystko jedno – wymamrotał do siebie, nie mając odwagi zdecydowanie sprzeciwić się ojcu.
– Słucham?
– Wiem. Przepraszam, ojcze, to się nie powtórzy – powiedział głośno i spuścił głowę.
– Co ci tyle zajęło?
– Nie było pociągu.
– ...I co, na boga, ci się stało? – zapytał ojciec, oświetlając dokładniej twarz Baileya.
– ...Takie tam – chłopak przyłożył rękę do policzka, zasłaniając rozcięcie.
– Znowu spotkałaś się z tymi głupimi chłopakami z Irlandii?
Baiely wzruszył ramionami.
– Kiedy zrozumiesz, że panna nie powinna tak robić. Nie mówiąc już o... – pan Lyster pokazał ręką ogół stroju Baileya. Surdut, koszula z kołnierzem, ciemny fular, spodnie, męskie buty.
– Co ja z tobą mam, Elizabeth – westchnął ojciec. Bailey znów wzruszył ramionami, wciąż wpatrując się w podłogę.
– I jeszcze jedno.
– Tak? – chłopak podniósł wzrok. Nie przypomniał sobie, żeby zrobił jeszcze coś złego. W ostatnim czasie.
– Za dwa dni idziemy na przyjęcie.
– Aha.
– Idziesz z nami.
– Nie... – próbował przerwać Bailey.
– Ubierzesz się jak porządna, młoda dama i nie przedstawisz się jako Bailey. Tolerowaliśmy to, jak miałaś dwanaście lat, ale teraz jesteś poważną, młodą damą i pora skończyć te zabawy. Powinnaś szukać męża. Rozumiesz?
– Nie. Nie możecie powiedzieć, że jestem kuzynem albo kimś podobnym?
– To dla twojego dobra, na boga. Ludzie potrafią być okrutni, Elizabeth – powiedział z troską Roderick.
– Wiem – odparł chłodno Baiely.
– Idź już spać – rozkazał mężczyzna. – I wyrzuć ten surdut, na boga. W takim stanie nic z nią nie zrobię.
– Przepraszam, ojcze.
Pan Lyster pokręcił głową, zawiedziony i poszedł na górę, po drodze zapalając lampę. Jego syn poczekał, aż usłyszy zamykanie się drzwi do sypialni ojca i dopiero wtedy wejdzie na górę. Znów jednak przerwał mu odgłos kroków. Chłopak miał ochotę przekląć.
– Panie Lyster! – usłyszał głos Desmonda.
– Cholera, padam z nóg, moglibyśmy porozmawiać jutro?
– Nie, ja tylko... Przepraszam, sir, miałem pana uprzedzić, ale nie spodziewałem się... – wymamrotał lokaj. – Że pan przyjdzie dopiero... teraz. I tamtym wejściem.
– „Pan”?
– Zawsze tak pana nazywam, czy to źle? – zaniepokoił się służący.
– Nie, po prostu mój ojciec...
– Skoro pan chce, żeby tak na pana mówić, to powinienem... Słuchać, prawda?
– Powinieneś raczej słuchać mojego ojca.
– Być może – bąknął Desmond. Nic więcej nie powiedział.
Bailey uśmiechnął się. Nie do końca wiedział, co zrobić, więc pocałował służącego w policzek i pobiegł na górę.
– Dobranoc, Desmond – rzucił za siebie.
– Dobranoc, sir – odparł cicho służący.